Biegiem przez Sydney.

historia nr 1


Kto śledzi nasz funpage ten wie, że życie jest pełne niespodzianek i czasem na przykład budzisz się z jednym okiem bo drugie odmawia współpracy. Nie i koniec. Jestem sobie małym, spuchniętym oczkiem I. i ani mi się śni otworzyć! 
Cooo...? Masz dziś pierwszy dzień w nowej pracy? 
Oooo... tak mi przykro. Nope. Idę spać. Nara. 
I tak się skończyła moja przygoda z pierwszą pracą w Australii.  
Buka.

***


historia nr 2



Tą musi opowiedzieć A. Tylko jest małym leniem i potrzebuje Waszej zachęty. Jest niezła. 
Z martwą modelką w tle.



(foto) historia nr 3


Jak w tytule. Biegiem przez Sydney. W czarnych trampkach za 3 króliki.





Nie ściemniam. Widok po lewej jak biegniesz wzdłuż oceanu parkiem (The Domain)





Takie cuda po drodze spotykam. Mało kostki człowiek nie skręci.







Tak. To jest pomnik zapałki. Pytania...? Nie? I dobrze. Bo i tak nie znam odpowiedzi a komentarz "wft" mało cenzuralny.









A jak się zasapiesz to siadasz. I podziwiasz.




Jak Cię puszczą ptaszyska. 
Gigantycznych, skrzeczących, latających nad głową kakadu wciąż nie udało mi się złapać w oko tough'a. Grr. Może dlatego, że podwodny :D




Biegać warto. 


W Australii, Polsce, Londynie, Kanadzie. W Pipidówie dolnej też. 
Tylko proszę, nie bierzcie przykładu z Kominka:

- (...) Od czego mam zacząć? 
- Od zakupów (...)

Oczywiście z A. mieliśmy sprzeczkę od rana. Twierdzi, że 90% kobiet zaczyna bieganie od... zakupów. Nie zgadzam się! 
Raz popełniłam ten błąd przy próbie namówienia Rodziny na wejście na lodowiec. 
Długa historia :)
I wiecie co? Nie weszliśmy na ten lodowiec.

Ale już moja wieloletnia pasja (konie) doczekała się fachowego ekwipunku po latach... 
I nie nacieszyła się nim długo gdyż złośliwym zrządzeniem losu (patrz historia 1) wylądował on na komunalny śmietniku. 
Strata niepowetowana po dzień dzisiejszy (otagować powinnam w temacie "idealne prezenty gwiazdkowe 2014")

Moja rada  

(i A. chyba nie będzie z nią polemizował): 

w y l u z u j, daj sobie chwilę zanim wskoczysz w strój Chodakowskiej. Jasne, że dobre buty do biegania do podstawa! 
I sporawy koszt jeżeli Twój budżet przypomina za małe stringi a nie bokserki taty. 
(nie Mojego, mój ostatnio ostro ćwiczy)

Ale czy od razu będziesz wypluwać płuca na kilkunastu kilometrach? 
Bo na spacer, marsz naprawdę wystarczą Ci trampki.





Be happy!

PS. dziś ostatni dzień stycznia. Potem luty, marzec i o mój boże jak ja wyglądam? 
Do roboty! Mamy mocne postanowienie wrócić z Australii spłukani i fit.








  

Szaleństwa na plaży Bondi


KLIKNIJ



To tak na fazie radości z powodu popełniania co raz to nowych wykroczeń przez Lymkya na blogu i FB 
Jest fantastycznie Moi Drodzy. Albo za długo na słońcu byliśmy.
Jak pękła pierwsza seta to taką miałam minę -



DZIĘKUJEMY

Chyba, że to Mama tak sprytnie wylajkowała, żeby nam miło było :D

Mamy Wam tyle rzeczy do opowiedzenia, życia nie starcza! 
Po ile chlebek i mleko w Australii, czy ludzie gryzą na ulicy a kangury latają na miotle? 
Czy ciężko znaleźć pracę, zwłaszcza Polakom? 
Jakim cudem bezrobotnego stać na sushi i czy wino naprawdę jest takie tanie?

Może wypadałoby się zapytać Was, o czym Wy chcielibyście przeczytać?
Mogę zdradzić patent na najlepszą kawę w mieście. Za dolca.

To jest chyba czas i miejsce na Wasze uwagi, prośby, zażalenia i skargi. 
Nie żebyśmy się jakoś super przejęli, w końcu to nasz blog ha ha. 

Sorry, wiem, że taki macie klimat więc optymistycznie wrzucam parę fotek plażowych. 
Skoczyliśmy po szkole na najbardziej znaną plażę w Sydney - Bondi Beach. 
W czym tkwi sekret jej popularności? Łatwość dojazdu, klimat, młodzi surferzy, wysokie fale? Nas urzeka położenie na wyciągnięcie ręki. Kolejka + autobus = 25 min od centrum i już smażysz się w bikini lub uprawiasz narodowy sport w Australii. 





A: Bynajmniej nie surfing ani nawet pływanie. Narodowy sport w Australii to wchodzenie do wody na głębokość do pasa i czekanie aż dwumetrowa fala w Ciebie uderzy. Brzmi głupio? Też nas to zdziwiło :) Po pierwszym spotkaniu z taką falą i wynurzeniu się kilka metrów i koziołków dalej zrozumiesz o co chodzi.













PS. serdeczne podziękowania dla Huberta - który skleił nasze dzieło z rąsi :) Miszcz. 
Szkoda, że się chłopak zmarnuje i w przyszłości będzie lekarzem.

Happy Australia Day!

Kurczak. Mało trochę tej Australii na Lymkya…

Mniej słońca, mniej czasu, nie ma słoni ani małpek J a na kangury i koala na razie nie mamy kasy :) 

Dzisiaj obudził nas telefon: "Hello, happy Australia Day guys!" 
("Cześć, szczęśliwego dnia Australii" czy jakoś tak)
I już było wiadomo, że będziemy świętować Australia Day, czyli taki nasz (chyba?) 
Dzień Niepodległości. 




Poznajecie mościk w tle? :)




Opera nie znudzi mi się nigdy! Mogę ja oglądać i fotografować  c o d z i e n n i e!




Każdy ma jakieś swoje zboczenie. Ja szaleję na punkcie opery i... ibisów! 




Są genialne! zamiast wróbli czy gołębi chodzą sobie z tymi wielkimi dziobami i kiedy wydaje się, że są na wyciągnięcie ręki... złośliwie odlatują! Ale i tak je uwielbiam :)






Australia Day


Trochę mi się zboczyło z Australia Day... ale tak już mam, że odpływam jak wchodzimy na ibisy :)











Eh, co to była za zabawa! Lepiej jak na Nowy Rok. Całe miasto od rana szalało, pierdyliard atrakcji dla każdego, od tańca, przez kiełbaskę, do wyścigu regat po clubbing na mega fajerwerkach skończywszy .
O koncertach i innych takich nawet nie warto wspominać. Bombka! Pełen szacun dla miasta za organizację i dla ludzi – za masowy udział i mega dobry humor! 


A: Trawa na ulicy a na niej leżaki dla zmęczonych, kluby z dudniącą muzyką  i kolejkami na ulicy o godz. 15.00 jak na Mazowieckiej po północy w sobotę. Widok dziewczyn w strojach, ehem prawie dopasowanych, wieczorowych, biegających pokracznie na koturnach do klubu na godzinę 16:00 gdzie słońce jeszcze wysoko na niebie... bezcenne. Blog z laskami bezguściami zrobiłby furorę. Wielki kwiat lotosu na środku portu z którego wzlatują sztuczne ognie i przede wszystkim pełno zadowolonych ozzies z flagą na policzku. Naprawdę miło się spaceruje w takim świecie. 


W Dniu Australii nie mogło zabraknąć rdzennej ludności. 



Aborygeni uzbrojeni w okulary i głośniki sprzedawali w porcie CD po 10 baksów. Cóż, każdy orze jak może.
Może zobaczymy prawdziwszych za tydzień w buszu.





Najważniejsze jest towarzystwo.


Polskie towarzystwo jakoś nam nie dopisało, jedni poszli do domu przed fajerwerkami, drudzy tak się dobrze bawili, że na kulminację imprezy nie dotarli :)
Za to świetnie spędziliśmy czas z Australijczykami - Lukiem (A: Ekspert od niedźwiedzi koala), który chyba będzie coraz częstszym gościem i bohaterem wpisów na Lymkya


(w przyszłym tygodniu niańczymy Jego Borisa - i nie Babciu, nie kupiłam sobie psa w Australii. A już na pewno nie shar pei'a :) ) 


oraz M. 




Panowie robili m. in. bardzo nieprzyzwoite rzeczy z kowbojami. I co gorsza, czerpali z tego sporą przyjemność! Nie mogę opisać szczegółów na wypadek gdyby jednak czytały nas osoby niepełnoletnie (piszcie do A. na priv)




Kulminacja wieczoru 


To oczywiście pokaz sztucznych ogni, pięknie zsynchronizowany z muzyką i światłami, na który czekałam cały tydzień! Podzielę się paroma średnio udanymi, nie mniej zrobionymi z dużym poświęcenie ze strony A. (dźwigał mnie bidak na barkach) fotkami. 

A: Małe odkrycie. Noszenie kobiet na barana w niektórych krajach jest chyba ewenementem. Panie o ciemnej karnacji skóry, możliwe, że z Indii, były tak pozytywnie zszokowane, że pokazywały nas sobie nawzajem i zamiast robić zdjęcia sztucznym ogniom zrobiły nam sesję zdjęciową. 






XXI wiek... każdy z telefonem w ręku :D (ja też :/ )
Ale wszyscy też życzą sobie "Happy Australia Day" co najmniej gorliwie jakby mówili 
"Szczęśliwego Nowego Roku" na placu Defilad w Warszawie.










Najfajniejszy jest filmik! :) kliknijcie tu => fajerwerki Australian Day

A: Podobno było też widać flagę Australii na dymie ze sztucznych ogni podczas hymnu ale my tego nie zauważyliśmy. 

A co tu robi Norwegia?


Było super, chociaż Australian Day nie przebije święta narodowego w Norwegii. 
Czemu ja wtedy nie pisałam blogaaa@ ...? (Ł. wyślij mi fotki pliiis) 

Jak ktoś chce wziąć lekcję pozytywnego patriotyzmu w erze globalizmu - zapraszam do Oslo 17 maja bodajże. 
Wielka defilada, każdy w stroju narodowym (i to nie jest obciach!), pikniki, grille,  imprezki rodzinne. 
Mój ówczesny szefu zaprosił całą ekipę z pracy do domu na winko, pifko, grilla i turniej badmintona. Każdy przyniósł na stół coś do jedzenia, każdy się radował. 
Nie miałabym nic przeciwko urodzeniu się jako Norweżka. 


11 Listopada w PLN. Co ja o tym myślę?


Bawiąc się z tłumem jakoś nie mogłam pozbyć się z głowy obrazka naszego święta niepodległości... 
Hmm... czy ja w ogóle kiedykolwiek poszłam na defiladę?
Nie przypominam sobie. 
A już na pewno nie urządzaliśmy ze znajomymi spotkań, imprez rodzinnych, pikników etc. 
Z 11 Listopada kojarzy mi się przede wszystkim dzień wolny od pracy i długi weekend jak szczęście w kalendarzu dopisze, trochę niepotrzebnie zmarnowany potencjał bo to jednak zimny listopad...


Jakaś zadyma tradycyjnie w TV. Młodzi ludzie, którzy kochają swój kraj za bardzo, do bólu niemal czasem i równie gorącym uczuciem darzą mniejszości seksualne i inne oraz śmietniki przy drodze.

Ale większość ludzi takich jak my, ma to po prostu głęboko gdzieś...
Takie przynajmniej mam wrażenie i z góry przepraszam, jak kogoś to uraża. Nie utożsamiamy się ani z krajem, ani ze świętem. Jakieś przemówienia polityków, kolumna żołnierzy, rząd marynarzy i paru weteranów na deser.

A: Patrząc na Australian Day nie mogę zrozumieć czy zamiast 7 marszy nie można po prostu zrobić pokazu sztucznych ogni i dorzucić do tego festyn jedzeniowy by ludzie wyszli z domu i dobrze się bawili?

Czemu nie jest u nas tak radośnie w dniu narodowym? 
Wiem, listopad jest miesiącem do d.... , nikt nie lubi tej zimowej pluchy i szarugi, może poza Depresją. Chciałabym, żeby atmosfera wokół Naszego dnia narodowego zmieniła się, żeby każdy, młody czy stary mógł się szczerze radować, że pochodzi z tego kraju. Wiem, że marudzenie i jojczenie jest dużo bardziej trendy. Ja bym jednak wolała party choćby i w stroju krakowiaka.

Uff... daliście radę dobrnąć do końca czy za długo?  :)

Ciekawi jesteśmy Waszego zdania na temat obchodów 11 Listopada w Polsce?
A może mieliście okazję świętować dzień narodowy w jakimś innym kraju? 
Jak wygląda feta w deszczowym Londku czy słonecznej Italii?

Podzielcie się wrażeniami!




PS. A: To było 36 zdjęcie z ręki z aparatu ale seniorita z Hiszpanii uparła się wyczekiwać na swoją miłość na morzu i pozostać w tle zdjęcia... eh, bohaterowie drugiego planu!

Pozdrawiamy!

Nie da się przeżyć życia autostopem na couchserfingu


Osiadanie nie jest chyba dla mnie.
Australia, opera, spełnienie marzenia. 

Chciałam prawdziwego życia a nie zwiedzania. Więc studiuję te fale i szukam pracy. 
I już mnie korci, żeby zajrzeć na seriale online. Zaraz, zaraz, tu nie Warszawa...!
Co ja robię?! No właśnie nie wiem. 

Najpiękniejsze jest bycie w drodze. 


Ale to jest łatwizna.  Tak się wydaje, że ciężko jest rzucić pracę, jakieś marne oszczędności wyjąć ze skarpety, szumnie rzucić:
„rzucam  t o  wszystko ! ”.

A najtrudniejsze jest życie codziennie. 

Oparcie się pokusom. Nie poddanie się lenistwu i gnuśności. Uchwycenie tej energii podróży w dniu codziennym i przekucie jej w jakąś fajną aktywność, która nie będzie łażeniem po centrum handlowym i siedzeniem na kanapie przed TV.

Nie zachorować na nudę codzienności. 
Muszę to wpisać na listę rzeczy, których chcę się nauczyć w trakcie tego roku. 

Nie da się przeżyć życia autostopem na couchserfing'u.



25.01.14

Słonie na moto, małpy w WC i benzyna w whisky. Gdzie? Tylko na Ko Lanta!

Pora na powrót do Ko Lanty, tylko myślami niestety. Najładniesza plaża w Tajlandii, w zasadzie nie licząc wysp Gili (świętość poza wszelkim rankingiem!) najładnijesza plaża jaką widzieliśmy w Azji. Klasyk z białym piaskiem , przyzwoita długość, pełno knajp, mało ludzi. Dobre dla rodziny czy parki nudziarzy jak my ;p




Nocleg mieliśmy tak hardocorowy, że poświęciliśmy mu osobny post =>  Rasta Baby !!!
Transport też nie wiele lepszy. Przybyliśmy tutaj, o ile dobrze pamiętam, w pierwszy dzień świąt, czyli 25.12.13. Słono zapłaciliśmy za busa do Krabi. Tym większe nasze zdziwienie było, że zamiast w centrum wysadzili nas parę kilomerów pod miastem... yyy a bo tu jest terminal i koniec kropka.
Zanim się ogarneliśmy o co chodzi już nam bagaże wywalili na ziemię. Chcesz jechac dalej? Płać!
A. zrobił taką aferę, że potem już nie chcieli zabrać nas nawet za kasę! Wyobrażacie to sobie?! Z dumną miną założyliśmy plecaki i dawaj w trzydzieści kilka stopni dymamy z buta do centrum...

W mieście nie lepiej. Cwaniaki kantują i zdzierają na każdym kroku. Czekamy w porcie na łódkę. Żeby popłynąć teraz mamy zapłacić podwójnie. Serio?! Tak, witamy w taniej Tajlandii.
A nie, czekaj. Ta historia drodzie na Railay się działa, gdzie spędziliśmy święta... a Ko Lanta zrobiła z nas durni w bardziej eleganckim stylu. Transport z Railay do Kolanty wykupiony bez targowania się w hotelu jak na porządnego białego przystało. I co? I d...a. Zamiast o godz. 15.00 byliśmy na wieczór.
W sam raz na zachód słońca.



Powodzenia w szukaniu noclegu (święta...). Do tego wypadła kolej A. na żołądkowe problemy hihi

A: "Hihi".... ten się śmieje kto problem żołądkowy ma raz, a nie ten kto dwa razy w tygodniu przez dwa miesiące...

Co Kolanta ma ciekawego do zaoferowania poza piękną plażą?

S k u t e r y !!!

TAK, nadszedł TEN moment, że po prawie dwóch miesiącach w Azji odważyłam się na sztandarowy w tej części świata środek transportu. Nie masz prawa jazdy? Weź się nie ośmieszaj, tankuj i jedź!
Poczuj wiatr we włosach, zanuć "born to be wild!".


Oczywiście, nie prędzej niż 40 km/ h...


Koszt znikomy, ryzyko też. Piękna, równa dróżka dookoła wyspy. Ślepego można by puścić. Frajdy co nie miara. Już mi się marzy taki zakup po powrocie do Wawy. Wsiadam na maszynę mordercę i zajeżdżam z piskiem opon pod uniwerek. A lamusy vel przyszli prawnicy paczą i podziwiają... ehh... pięknie.

A: Tylko, że w Azji nie ma znaków na drodze, policji i jeszcze kierowcy widząc białego na skuterze kulturalnie go przepuszczają... w Warszawie obawiam się, że ilość świateł i kulturalnych kierowców może zepsuć tą azjatycką atrakcje. 

Tylko gdzie ja znajdę w Wawie takie wyczesane stacje benzynowe?!


Fajnie się pracuje na stacji w Ko Lanta. Pijesz whisky, wlewasz trochę palifka do pustej butelki, podlewasz wodą, sprzedajesz za parę batów i kupujesz kolejną whisky...

A co można zobaczyć na dwóch kółkach w Ko Lancie?
Można udać się na wodospad - nie warto. Chyba, że mieszkasz w Rasta Bar i nie masz łazienki.



Można też jechać do parku narodowego - jeszcze bardziej nie warto. Najgorzej wydane 200 batów w Tajlandii. Nawet nie chce mi się pisać dlaczego. Jedynia latarnia była sympatyczna, chociaż stała się kością niezgody między autorami :)


Kto mnie znajdzie?



Nie mogę nie wspomnieć o epizodzie z małpami. Uparciuchy towarzyszą nam w Azji nieustannie. Te w Ko Lancie wyjątkowe rozrabiaki były!


Kto? Co? JAaa...?


Chciałam skorzystać z toalety i co? tada! Sami zobaczcie... jak bym była w środku kabiny trupem bym padła.

małpa robi rozróbę w damskiej toalecie <= filmik!

Potem było jeszcze ciekawiej ...



I tyle zostało z mojej torby.



No i w końcu słonie... zobaczyć - zawsze warto. Przejechać się na nich? Hm... odsyłam do segregacji śmieci. Wtedy jeszcze naiwnie myśleliśmy, że zrobimy trekking w dżungli pod Chiang Mai więc wzgardziliśmy i tylko parę fotek pstryknęliśmy.




Konkretne gabaryty...





Po drodze spotkaliśmy małego słodziaka, któremu oddałam swój dzienny przydział bananów. Jego tajski Pan spał. Inaczej musiałabym jeszcze dopłacić za ten przywilej. O tym, że bidak na łańcuchu w pełnym słońcu stoi dzień cały przy drodze i wabi takich białasków jak my już nie mam siły tym razem pisać... 
Zapomnijmy o tym na chwilę i rozkoszujmy się widokiem malucha, bo jest naprawdę fajny, ok?







A: Zrobienie zdjęcie płatne (pewnie ze 100 batów), karmienie słonia płatne (pewnie ze 100 batów też), zdjęcie podczas karmienia płatne (pewnie z 200 batów). Cóż tajski Pan śpi to słonik dostaje bez płacenia trochę bananów i od razu był zadowolony. Ciekawe było to, że bez jedzenia słonik był agresywny lub może bardziej poirytowany na podchodzących ludzi. Nie ma co się dziwić, cały dzień przy drodze na łańcuchu. Z początku o tym nie wiedziliśmy ale, że tą trasą przejeżdzaliśmy kilka razy to ten fakt zauważyliśmy. 

To by było chyba tyle o Ko Lanta. Pięknie tam. Jedźcie.

A: Jedna z wielu plaży na wyspie. Łącznie pewnie ich jest kilkadziesiąt rozdzielonych wielkimi klifami lub skałami. Jedne do spacerowania, inne do podziwania zachodów słońca a jeszcze inne prawie puste...


Pozdrawiamy z naszego nowego, nieudolnego szablonu bloga. Prace wciąż trwają więc nie przyzwyczajajcie się :)

PS. Ufam, że każdy kliknął <lubię to> na FB lymkya? :)
Tylko Stara Matka ma przywilej niekorzystania z fejsa w dzisiejszych czasach :)